środa, 1 kwietnia 2015

Falkenhorst: Najgorsza Impreza w Polsce


Relacja wideo Miękkopowietrznych (czyli moja jako dow. kompanii i Szarej, jako mojego RTO)


Takiego shitstormu i tak zwalonej imprezy polski świat airsoftu nigdy jeszcze nie przeżył. Falkenhorst, event milsimowo-strzelankowy w Złotoryi na Dolnym Śląsku ściągnął do siebie kilkuset graczy (szacunkowo między 250 a 300) z czego kilkudziesięciu z krajów europejskich takich jak na przykład Hiszpania, Portugalia, Węgry, Estonia, Litwa, Czechy, Słowacja i Niemcy. Pierwsi przerażenie brakiem zabezpieczenia logistycznego na imprezie za 50 EUR lub 150-200 PLN wyjechali jeszcze pierwszego dnia. Najtwardsi zeszli z pola chyba ok. 16.00 w sobotę. A gra wg organizatora trwać miała do niedzieli do 12.00.

O co głównie poszło? Braków było sporo, szczególnie wobec obietnic. W jednym zdaniu, miało być, a nie było: SKOTów, pojazdów kołowych w terenie, miast do walki CQB, wody w obozowiskach, prądu w obozowiskach, ciepłych posiłków do zakupienia w obozowiskach, ciekawego scenariusza, sędziów w terenie gry, możliwości chronowania się ( z braku czasu nie schronowałem się na początku i nie było już później takiej możliwości, a nikt też się o to nie czepiał, że nie mam oznaczonej repliki), mapy przydatnej taktycznie (nie było podanego sposobu jak jej używać przy komunikacji, w efekcie czego ludzie podawali pozycje z dokładnością do 500 m).

Wczoraj organizator podał do wiadomości oświadczenie, w którym wyraził ubolewanie, że się CZĘŚCI ludziom nie spodobała impreza, ale podkreślił, że impreza się odbyła w całości, mimo NIEDOCIĄGNIĘĆ i że najwytrwalsi gracze zeszli z niej dopiero po planowanym zakończeniu. Dość ciekawe, bo akurat wraz z teamem zjeżdżaliśmy o 12.20 z okolicznego hostelu i zatrzymaliśmy się w dawnym obozowisku jednej ze stron, Galdanii, i nie było tam nikogo oprócz naszego kolegi, który szukał zagubionych masztów namiotowych, Bernarda Półtoraka, czyli organizatora i toi toi. Mam to nawet nagrane. Ale to oświadczenie najlepiej oddaje nastawienie organizatora, rzeczonego Bernarda i firmującej tego spółki United Ideas. Udają, że nic się nie stało, wynajęli kancelarię prawną i liczą kasę, którą zarobili, zasłaniając się kosztami reklamy i podatkami (gdyby za SKOTy i innym podwykonawcom legalnie zapłacili, to by te koszty obniżały rzeczywiste podatki). Ale nie tylko klienci czują się oszukani, także ratownik medyczny, który zabezpieczał imprezę, obsługa hostelu, czyli Skansenu, która zabezpieczała gorące posiłki w obozowiskach i liczyła na pełne obłożenie miejsc noclegowych, ekipa, która miała być sędziami, a która nie dojechała z przyczyn po części logistycznych, a po części ze sknerstwa organizatora. Prezes United Ideas twierdził, że np. las i pola zostały wydzierżawiony i są na to faktury, ale pomiędzy uczestnikami mówi się, że jest to niemożliwe i że organizator dostał teren do użytkowania w zamian za obietnice wspierania regionu i corocznych eventów międzynarodowych (akurat nie jestem przekonany co do tego zarzutu, bo lokalna społeczność jak wyczuje kasę, zwykle nie zadowala się obietnicami).

fot. koncik.pl


Ale shitstormów jest wiele, na facebooku, na WMASG, na forach lokalnych społeczności (np. na forach w Hiszpanii). W tym całym obrzucaniu błotem organizatorów (słusznym) nawet mnie się dostało, jako 'maskotce ASG', która namawiała do przyjechania na imprezę i co gorsza, dowodziła (40 osobową grupą), jest z Warszawy, czyli świetnie zna się z Bernardem, a to znaczy, że na pewno jest w ZMOWIE. Macierewicz nie powstydziłby się tej teorii. Ale co tam, mniejsza o oszołomów.
Powyższe to tylko wprowadzenie dla ludzi, których ta fala hejtu ominęła (a takich coraz mniej).
Więc o czym chciałbym napisać w tym poście? O pozytywach. Moim osobistym pozytywem było to, że w ogólnym burdelu i dezinformacji udało się zorganizować grupę 40 osób w 'kompanię' (w istocie pluton) i działać w ten sposób w miarę sprawnie przez większość grywalnej imprezy.
Bardziej ogólnym sukcesem był brak... terminatorki. Owszem, po imprezie dowiedziałem się, że było kilka krzywych akcji tego typu, ale kilka, gdzieś rozsianych, na tak dużej i długiej imprezie, to olbrzymi sukces. Sukces graczy. Zastanawiałem się nad źródłem tego osiągnięcia. Czy chodzi o ludzi, którzy przyjechali na duży zlot, aby się wspólnie dobrze bawić, co więcej, na pierwszą edycję zlotu, więc to powinni być ludzie pełni dobrej woli i nadziei. A może wynika to z zapory cenowej i odległości dojazdu? Przyjechali na imprezę ludzie, którzy nie żałują pieniędzy na imprezę airsoftową, więc traktują ją trochę inaczej i może są dojrzalsi w swoim podejściu do wspólnej gry? Trzecim możliwym aspektem zjawiska są zasady.

Trafienie na Falkenhorst nie jest tożsame ze śmiercią i obowiązkiem zejścia do obozowiska. Trafienie oznacza ranę, a więc wyłączenie z gry. Ranny zakłada pomarańczową kamizelkę, siada / kładzie się i czeka na pomoc medyczną przez 15 minut. Owszem, zdarzało się często, że ranni wiedząc, że nikt z ich kolegów nie dojdzie do nich w najbliższym czasie, schodzili przed tym czasem uniemożliwiając tym samym stronie przeciwnej wzięcie rannych do niewoli. Ale w przypadku gdy za plecami rannego był cały sprzymierzony oddział, warto było poczekać i wrócić do gry 'akcji ratowniczej', czyli obandażowaniu i odczekaniu przy rannym 2 minut. Uleczony (raz raniony) schodził do respa dopiero po kolejnej ranie. A jeśli ranny miał na sobie balistykę (płytę, kewlar albo dowolny hełm lub kask) to mógł otrzymać dwie takie rany i dopiero trzecia wymuszała respa.

Co ciekawsze, w terenie były pseudo-miasta (kilka zasłon ze stretchu), w których funkcjonowały szpitale. Pobyt przez 15 min w takim szpitalu 'zdejmowało' jedną ranę, kolejne 15 min kolejną ranę. Były też zasady respa w terenie w oparciu o skrzyżowanie, ale tu wydaje mi się był ukryty bug zasad, ponieważ aby do wykorzystać, trzeba było połączyć się radiowo z HQ, a większość skrzyżowań w terenie było poza zasięgiem wykorzystywanych radiostacji (w częstotliwości PMR).

Do czego zmierzam? Gracze mając ze sobą ekipę mogli czuć się w miarę bezpiecznie mimo trafienia, co sprzyjało chęci przyznania się do trafienia. Według mnie i moich bliskich znajomych poważnym problemem milsimów jest brak respów, w efekcie czego o wiele mniej jest na nich przyznań do trafień, a w zasadach CCS dominują dziwnym trafem lekkie rany lewej ręki. Tu tego problemu nie było, ludzie pięknie przyznawali się do trafień i czekali na medyka, by im pomógł.

Ale poza eliminacją terminatorki rozwiązanie miało jeszcze jedną wielką zaletę w oczach takiego jak ja miłośnika symulacji. Działania TCCC miały głęboki sens, podobnie jak działanie w silnej i prężnie działającej grupie. Ranni nie byli stratą dla oddziału, jeśli ten potrafił ich zabezpieczyć i opatrzyć. Metody były dwie, jedna wysłanie medyka i wyciągnięcie - i ta metoda wielokrotnie okazywała się bardzo ryzykowna, bo wysunięty medyk był łatwym celem, chyba, że stosowało się zasłonę dymną. Można też było oddziałem nacierać tak, aby przesunąć linię swoich pododdziałów i w ten sposób umożliwić nieskrępowane działanie medykom. WIELKI PLUS dla tego rozwiązania.

fot. knopik.pl


Drugim fajnym elementem było mocne ograniczenie doładowania amunicji. Można było doładowywać się w HQ, w miastach i podobno w jakiś zrzuconych punktach doładowań (ale ich nie widziałem i nie jestem pewny, czy to nie była plotka). Co prawda graczom airsoftowym trudno coś takiego wytłumaczyć i nawet w mojej kompanii zdarzały się przypadki pokątnego doładowania (których zakazywałem), ale ogólnie powodowało to raz - kontrolę ognia, strzelanie długimi seriami miało miejsce tylko w bezpośrednim bliskim kontakcie gdy liczyło się już tylko przeżycie, dwa - kontrolę zużycia amunicji w oddziale i konieczność wycofania oddziału.

Łącznie konieczność wycofania oddziału wymuszały więc aż dwa mechanizmy - ograniczenie doładowania amunicji oraz system ran, który sprawiał, że mocno poraniony oddział wycofywał się do szpitali lub HQ, aby 'zresetować' do zera stan ran.

Gdyby obie strony miały równe siły i pozycje startowe, element strzelankowy już sam by się potoczył, a wygrywałaby ta strona, która zręcznie zarządzałaby wymianą oddziałów. Niestety, w grze nasza strona, Galdania, dysponowała trzykrotną przewagą i taki samorealizujący się scenariusz konwencjonalnej wojny nie miał szans zagrać. A do konfliktu asymetrycznego potrzeba już skomplikowanego i przemyślanego systemu punktacji lub generowania coraz to kolejnych misji przez 'Mistrza Gry', czyli organizatora. A tego na Falkenhorście nie było.

Drugim fajnym założeniem imprezy był podział uczestników, już w trakcie zgłoszeń, na trzy 'rodzaje sił'. Były więc:
  • Siły regularne - gracze, którzy jadą się naparzać z przeciwnikiem i w tym aspekcie spodziewają się emocji
  • Siły rozpoznawacze (LRRP) - w małych oddziałach gracze typowo milsimowi (w polskim rozumieniu), czyli przedkładający długie marsze, działania skryte, obserwację i umiejący kodować wiadomości (to ostatnie jednak nie zostało wprowadzone). Ci gracze mocno się chyba przeliczyli, ponieważ wiele oddziałów LRRP zostało użytych w trakcie gry w roli oddziałów zaczepnych SF.
  • Siły specjalne - wg organizatora w zamyśle coś pomiędzy dwoma powyższymi, czyli gracze chcący mieć czasem intensywną wymianę ognia łącząc to jednocześnie z dłuższymi marszami i misjami specjalnymi, wymagającymi specjalnych umiejętności.
Dlaczego ten typ podziału mi się podoba (w zamyśle, w realizacji organizatorom nie wyszedł)
? Ponieważ łączy w sobie potencjalnie właściwie dwie imprezy, milsima z wyższej półki (powiedzmy takiego zadaniowego, jak niegdyś robił Szpargał czy Python), ze strzelanką na kilkaset osób, dzięki czemu milsimowcy mają poczucie uczestniczenia w większych działaniach i mogą napotkać oddziały regularne, którym z rozsądku powinny ustąpić pola, a gracze strzelankowi mogą poczuć wokół działania mniej regularne, spotkać oddział, który zamiast przy kontakcie uderzyć, skryje się lub wykona bojowe wycofanie. Dla mnie bombowe założenie. I szkoda, że w praktyce gracze nie mieli wpływu na to, czy są SFami, czy LRRP czy też sztab użył ich jako sił regularnych do zdobycia / utrzymania wzgórza.

Ostatnim fajnym elementem był teren. Gdyby był większy, byłby ciekawszy od strony taktycznej, a tak, działania intensywne zamknęły się na linii szerokości może kilometra i głębokości 500 metrów.


Na koniec zostawiłem to, co boli mnie najbardziej. Od lat marzę o imprezie międzynarodowej w Polsce, która będzie miała status podobny do Bergetu i Border War. Będzie komercyjna, ale ludzie z roku na rok będą bić się o bilety. W 2013 zaproponowano mi udział w organizacji Combat Alert 2014 i się zgodziłem. W tym roku w niej nie pomagam, bo choć Marcina Korowaja, organizatora głównego, szanuję i doceniam jego trud, to mówimy w innych językach. Pojechałem na Falkenhorsta, ponieważ według informacji marketingowych miała to być właśnie próba przeszczepienia Border War na polską ziemię. Nawet lokalizacja wyraźnie to wskazywała (blisko autostrady A4, Czech i Niemiec). Ale okazało się to tylko obietnicami-cacankami, w rzeczywistości wiele osób podejrzewa, że Falkenhorst był zwykłym skokiem na kasę wykonaną przez dwóch cwaniaków. My, Polacy, jakoś to przebolejemy. Gracze i sponsorzy będą przez pewien czas bardziej podejrzliwi, pojawi się więcej papierków i dupochronów, ale wyjdziemy na prostą i za rok niesmak zniknie, pozostanie ostrożność oraz legenda o Imprezie Przewałce na Kasę (na Mazowszu od lat taka legenda już funkcjonuje wokół imprezy D-Day i osoby imć Taza). Jednak największy koszt zapłaci moje, i nie tylko moje, marzenie o polskiej imprezie międzynarodowej. Bo już teraz Polska jest obsmarowywana za granicą, a efekt będzie się pogłębiać wraz z rozszerzaniem się legendy Falkenhorsta. I organizatorzy będą musieli stawać na głowie, aby do naszego kraju sprowadzić gości z zagranicy. A to oznacza spowolnienie komercjalizacji, czyli rozwoju logistycznego imprez airsoftowych. WIELKA SZKODA!


Temat na WMASG, gdzie możecie przeczytać opinie graczy o imprezie:
http://forum.wmasg.pl/topic/150500-falkenhorst-27-290315-dolny-slask-patronat-wmasgpl/

3 komentarze:

  1. Mieliśmy się z żona wybrać ale widzę że jednak dobrze że wyjazd się nie udał. Dzięki na ciekawą relację. Dobra robota jak zwykle widać rodzinną pasję :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ty maskotko asg, ty. :)
    Tato

    OdpowiedzUsuń
  3. Złotoryi! Będę walczył chociaż o prawidłową pisownie mojego miasta!!! ;)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Wspiera nas:

 
Google