niedziela, 27 czerwca 2010

Sniper Challange - odsłona pierwsza

Pod koniec czerwca odbyła się pierwsza gra z serii Sniper Challenge. Gra adresowana jest do miłośników skradania, strzelania wyborowego i rozpoznania, którzy w trakcie rozgrywki muszą wykazać się stalowymi nerwami, sprytem i cierpliwością, a także umiejętnością samodzielnego działania. Krótko - gra dla "Sniper Wannabe".

Grę organizuje Szpargał (między innymi organizował serię milsimów Pościg oraz Bravo Two Zero)przecinek jednak nie jest ona milsimem, a zadaniówką. W pierwszej edycji śmierć snajpera oznaczała tylko punkty karne i obowiązek cofnięcia się poza teren gry (niecałe 200 na 200 metrów). Zadanie polegało na nocnym podejściu pod dwa cele i ich likwidację strzałem. Premiowane było wykonanie tego zadania w godzinę.

Ostatecznie wygrał Świerzy z 10th Mountain, jego relacja być może się tu pojawi, wyposażony w noktowizor wysokiej generacji i sporo doświadczenia. Ale gra była otwarta dla każdego chętnego. Poniżej znajduje się relacja Yessabel, dziewczyny, która jak sama napisała, jest jeszcze dość początkująca i nigdy nie brała udziału w podobnych taktycznych grach czy milsimach.





Nie chciałam zostawiać pieczątki "tu byłam" w postaci auta na parkingu lub postu na forum z prośbą o transport. Skoro historyjka wprowadzająca mówiła o przeniknięciu na teren wrogiego państwa, wypadało wczuć się w rolę i pojawić znikąd. Dlatego wszystkie ciężkie, mało potrzebne graty nosiłam na plecach. Za wszelką cenę chciałam unikać otwartego terenu, hojnie oświetlanego przez księżyc, więc przedzierałam się przez podmokłą część bazy (poza terenem gry), robiąc "taktoczne", szerokie obejście. Żeby nie hałasować, brnęłam przez bagna po kolana, zamiast przeskakiwać co głębsze miejsca z głośnym ciap!
Teraz wiem, że nic w ten sposób nie zyskałam, za to nalało mi się do butów i zmarnowałam mnóstwo czasu.

Kiedy dopełzłam do granicy strefy działań, przemoczona i spocona, po księżycu nie było śladu, a gwiazdy dawały niewiele światła. Zrobiło się naprawdę ciemno. Zrozumiałam, że moje szanse, które dotąd nie były za wysokie, skurczyły się do okolic zera. W egipskich ciemnościach potrzebny jest celownik optykczny z podświetleniem lub kolimator. A ja wybrałam się na imprezę snajperską z repliką kałacha "gołego, jak go Pan Bóg stworzył" czyli jedynie z muszką i szczerbinką, nawet bez farby fosforyzującej.

Jak w tych warunkach trafić w cel? Z przyłożenia? Pogrążona w ponurych rozmyślaniach "przepuściłam" drogą trzy cywilne auta i dwa patrole przeciwnika. Zauważyłam, że panowie odgrywali role leniwych poborowych dość podstępnie. Idąc darli się wniebogłosy, aby czasem stanąć cicho, zgasić latarki i nasłuchiwać. Można było pomyśleć, że sobie poszli w diabły. Widziałam, a raczej słyszałam, jak jeden snajper dał się nabrać na ten numer. Gdy się poruszył, wróg otworzył ogień w ułamku sekundy. Niewiele brakowało. To mogłabym być ja. Ale przecież człowiek nie duch, nie znika tak po prostu - myślałam. Miałam rację, a moje tchórzostwo uratowało mi tyłek. Potem kazało mi przeczekać następne dwa patrole, zanim pozwoliło ruszyć naprzód. Minęła północ, środek przeciw komarom przestał działać, za to oczy zaczęły się kleić.

Wysłałam meldunek (część zasad gry), że wchodzę do strefy, i ruszyłam zdobywać doświadczenie. W ciemnościach wszystko wyglądało inaczej, więc tak na dobry początek zabłądziłam w dobrze znanej sobie okolicy, gdzie nie raz już bywałam na strzelankach.

Po kwadransie włóczenia się dookoła celu zobaczyłam czerwone lightsticki, a między nimi... fragment tortownicy. To był cel nr 1. Teraz należało stawić czoła wyzwaniu mechaniki, czyli zgrać muszkę ze szczerbinką. Poświata lightsticków trochę mi pomagała, ale i tak było ciężko. Gdy na tle celu widziałam cień muszki, ciężko było stwierdzić, gdzie jest szczerbinka, a gdy lokalizowałam szczerbinkę, muszka opadała w dół. Czas uciekał, a ręce się męczyły. Musiałam liczyć na fart.
Paf! Paf! Brzdęk!

-O, k***a! Trafił!!! - usłyszałam komentarz ochrony obiektu.
Trafiłam? Nie mogłam w to uwierzyć. Nawet nie widziałam, gdzie lecą kulki. Stałam i gapiłam się na cel. Oprzytomniałam dopiero, gdy zobaczyłam światła latarek. Ochrona zaczęła czesać teren! Ktoś mi kiedyś mówił, że jak nie trafisz ze snajperki, to zwiewaj, byle szybko. A jeśli trafisz, to też zwiewaj, nawet szybciej. Zgodnie ze wskazówkami, rzuciłam się do ucieczki, ale najwyraźniej zrobiłam to źle, bo po kilku krokach plecak mnie przeważył. Zaryłam nosem w ziemię. Byłam zbyt spanikowana, żeby pozbierać się i biec dalej na oślep, więc tylko siedziałam pod choinką jak trusia, udając, że mnie nie ma. Z doświadczenia wiem, że jeśli ochrona nie zauważy przeciwnika na pierwszy rzut oka, to szybko daje za wygraną. Tutaj było inaczej. Tak długo i dokładnie prześwietlali każdy krzaczek, aż w końcu mnie znaleźli. Tym razem tchórzostwo mnie zabiło.

Jednak ja nie potrafię odpuścić. Skoro zaczęłam, to trzeba skończyć, a przynajmniej spróbować. Wróciłam do drogi, policzyłam do dziesięciu i znowu zapadłam w krzaki. Obeszło się bez błądzenia, za to wdepnęłam w sam środek przeczesywania terenu. Najwyraźniej w międzyczasie ktoś już trafił i trwało poszukiwanie strzelca. Wcisnęłam się pod gęsty krzaczek i czekałam. Tuż przed nosem przetoczył się któryś wookie z wielką, wypasioną gazówką, hałasując podczas marszu niemiłosiernie. Nie strzelałam, bo mój AEG byłby głośniejszy nawet od tego gościa. A skoro mnie nie zauważył...

Ochrona celu też mnie nie znalazła, bo kryjówka tym razem nie była dziełem przypadku, tylko mojego czuja. Ruszyłam do ataku, gdy tylko latarka znikła mi z oczu. Podeszłam pod cel, wymierzyłam i... poczułam uderzenie w bok, z charakterystycznym, gazowym pyk! Tak, to był ten sam wookie, którego chwilę temu oszczędziłam. A przecież napisane było na forum - każdy inny snajper jest Twoim wrogiem i masz do niego strzelać! A ja uznałam, że szkoda kulki! Cóż, jemu nie było szkoda...

Wściekła na siebie poszłam się respować. Teraz tym bardziej nie mogłam odpuścić. Po raz trzeci wysłałam meldunek "IN" - sygnał, że wchodzę do gry. Dochodziła druga w nocy. Skoro pod czerwoną tortownicą był taki tłok, poszłam do niebieskiej. Byłam już naprawdę zmęczona, myliłam drogę, potykałam się na równym podłożu. Gdzie się podziała moja kondycja? Wielkie miasto naprawdę robi z człowieka dętkę.

Górka, na której były umieszczone cele i piknik orgów, przypominał bunkier rozryty w połowie drogą. Część po drugiej stronie drogi była w ogóle nie pilnowana, więc bez problemu wspiełam się na szczyt. Wybrałam zły moment, bo chyba wszyscy będący jeszcze w grze snajperzy, jak jeden mąż, rzucili się wtedy na niebieski cel. Z każdej strony słyszałam trzaskające gałązki, szeleszczące liście i sapanie. Panowie najwyraźniej też mieli już dość wysiłku na dziś. A jeden z nich miał wybitnego pecha, bo podczołgał się zbyt blisko mnie.
-Pif, paf. Nie żyjesz. Nie chcę Ci strzelać w twarz - powiedziałam BARDZO wyraźnie.



I tak spod maski, którą miałam na twarzy, wyszedł bełkot. Na szczęście na tyle zrozumiały, że koleś włączył trupie światełko. Miałam kilka sekund na strzał, zanim ktoś dostrzeże światło. Strzał i w nogi! Na początek popisowy zjazd na dupie. Powinnam była dać sobie spokój, bo zmęczenie robiło się niebezpieczne dla urody. Dwa razy zderzyłam się z drzewem, a ile razy wywinęłam orła, nie pamiętam. O dziwo, karabin przetrwał moje akrobacje w jednym kawałku.
Nikt mnie nie szukał. Nie zauważyli, gdzie pobiegłam, albo już nie chciało im się gonić. Jak uspokoiłam oddech, przeskoczyłam przez drogę i poszłam szukać czerwonych lightsticków. W końcu znalazłam, ale o zgrywaniu przyrządów nie było mowy - ręce mi się trzęsły, a szczęście mnie opuściło.
-Wyżej! - usłyszałam drwiący głos. A może "niżej"? Nie pamietam.
Oberwałam latarką po oczach. Na ślepo wykonałam w tył zwrot. Zniknęłam w gęstwinie stylem sarenkowym. Zanim ciężar plecaka znów mnie przeważył, przebiegłam siedemdziesiąt metrów. Zaryłam twarzą w jakieś kwiatki, zgubiłam gogle. I zobaczyłam przed sobą próg. Próg "Białego Domku" naprzeciwko "Ambasady". Wiedziałam już, gdzie jestem. Wymacałam gogle, wpełzłam głębiej w krzaki.. Już kiedyś sprawdziłam, że z tego miejsca mogą mnie wykurzyć tylko granaty, i to tylko jeśli się wie, którędy je wrzucić. Teraz wystarczyło poczekać, aż wrogowie przeczeszą teren. Tym razem robili to wybitnie na odczep się.
W końcu wylazłam spod kwiatków. I zorientowałam się, że mam problem. Robiło się jasno. Czas prawie minął. Musiałam przyśpieszyć. Znalazłam cel. Stanęłam w odległości gwarantującej trafienie. Wycelowałam w tarczę. Ochrona wycelowała we mnie.
-KONIEC!!!- usłyszałam, gdy dotykałam już spustu.
Nie zdążyłam. Wirtualny nalot zmienił mnie w wirtualną kupkę popiołu, ponieważ nie wiedziałam, kiedy zrezygnować. Na pocieszenie dostałam na górce uścisk dłoni organizatora, Szpargała, dla najwytrwalszego uczestnika. No, i zobaczyłam, że byłam najmłodsza ze snajperów. W porównaniu do nich kompletnie bez sprzętu i doświadczenia.
Ale przecież nie przyjechałam wygrać, tylko czegoś się nauczyć. Chyba mi się udało.

Yessabel

7 komentarzy:

  1. Grafika jest autorstwa samej Yessabel i przedstawia koncepcyjnie jej wyposażenie podczas misji.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawy tekst, ciekawa impreza. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Yessabel umie rysować, ale ty móglbyś bardziej redagować teksty bo sie błędy wkradają... :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Odbędą się jeszcze takie imprezy?
    Jeżeli tak to gdzie można się dowiedzieć kiedy?
    Pozdrawiam
    Widżiks

    OdpowiedzUsuń
  5. Brawo Yessabel za wytrwałość, ta historia wciągneła mnie do samego końca...

    Liczy się tylko zabawa nie wygrana...

    OdpowiedzUsuń
  6. Yessabel Nie jest początkującym snajperem. Miałem przyjemność spędzić z nią wiele godzin w trakcie larp-ów. Może nie ma zaawansowanego sprzętu za kupę kasy ale posiada wiedze i umiejętności. Miałem wiele okazji się o tym przekonać.

    Pozdrawiam
    Iras

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Wspiera nas:

 
Google